Bałtyk pod żaglami, czyli rejs Zawiszą Czarnym

Praca w dużej firmie ma swoje plusy (minusy też, ale my nie o tym 🙂 ). U Tomka w pracy, zagorzali żeglarze z Bydgoszczy zainicjowali coroczne wyjazdy chętnych pracowników na jeziora. Potem dodali i morze… Tomka jakoś ta inicjatywa omijała, dopóki o chęć wyprawienia się w rejs nie zapytał go żeglarz Michał z Opola, który sam się wybierał. Gdy Tomek usłyszał o możliwości popłynięcia harcerskim żaglowcem Zawisza Czarny na Bałtyk, to od razu się zgłosił. Po jakimś czasie okazało się, że chętnych z firmy jest za mało i do składu zapisać się mogą także niezatrudnieni przez pracodawcę… I wtedy zgłosiła się także Kasia…

Rozemocjonowani i uszczęśliwieni podzieliliśmy się radosnymi wieściami z Andrzejem (bratem Kasi, który jest prawdziwym wilkiem morskim, a swą karierę zaczynał w drużynie żeglarskiej; dzięki niemu pływaliśmy ro-ro’wcem, o czym przeczytać można tutaj). Zakomunikowaliśmy: “na przełomie marca i kwietnia płyniemy Zawiszą Czarnym na Bałtyk!!!”. Andrzej nieco ostudził nasz zapał, rzeczowo pytając: “Dlaczego?” i wyjaśniając, że o tej porze roku na Bałtyku jest trochę zimnawo i z pewnością będziemy mieć chorobę morską, bo na Zawiszy wszyscy mają, on przecież wie, bo nim pływał …

Z entuzjazmu popadliśmy z rozterkę, zwłaszcza Kasia… Bo jest zmarzluchem, jakich mało i na dodatek zdarzyło jej się, jako dziecku, mieć chorobę lokomocyjną nawet w pociągu i samolocie… Ale nie mogliśmy pozwolić, by taka przygoda nas ominęła 🙂

Nie ma co ukrywać, że im bliżej wyjazdu, tym więcej wiedzieliśmy o tym, co nas czeka. Obaw mieliśmy kilka: zimno i mokro, choroba morska, warunki sanitarne i cała załoga szkolna śpiąca w jednym pomieszczeniu, to były główne z nich. Postanowiliśmy zabezpieczyć się przed tym, przed czym mogliśmy: zabraliśmy ciepłe ubrania, kupiliśmy sztormiaki i gumowce, zaopatrzyliśmy się w tabletki na chorobę lokomocyjną na bazie imbiru i opaski akupresurowe na ręce, zapobiegające odruchom wymiotnym. Spakowaliśmy sporo zapasów umożliwiających utrzymanie nas “w czystości” bez dostępu do wody i nabyliśmy górę stoperów do uszu. Ciepłe ubrania, sztormiaki i gumowce bardzo się przydały. Używaliśmy też opasek akupresurowych, ale bez powodzenia. Kasia zużyła jedną tabletkę na chorobę morską, a Tomek dwie pary stoperów. Resztę majdanu przywieźliśmy do domu, więc gdyby ktoś z Was miał zapotrzebowanie na tabletki na chorobę lokomocyjną lub stopery, to zgłaszajcie się śmiało, mamy spore nadwyżki.

Portem macierzystym Zawiszy Czarnego jest Gdynia. Tam też, 30 marca 2019 r. w godzinach popołudniowych, wsiedliśmy na pokład żaglowca. Pierwotny plan wypłynięcia na morze jeszcze tego samego dnia wieczorem uległ zmianie i z Gdyni wypłynęliśmy dnia następnego, jeszcze przed śniadaniem. Dzięki pierwszej nocy spędzonej w porcie mogliśmy na spokojnie zapoznać się z topografią żaglowca.

Dzisiejszy Zawisza Czarny jest drugim harcerskim żaglowcem o tej nazwie. Pierwszy, drewniany żaglowiec, pływał po Bałtyku i Morzu Północnym od połowy lat trzydziestych XX w. do wybuchu II wojny światowej, kiedy to został uprowadzony przez hitlerowców i był używany do szkolenia podchorążych Kriegsmarine. Nie był poddawany konserwacji, wobec czego – gdy został po wojnie sprowadzony do Gdyni – nie nadawał się już do remontu. Zawisza Czarny I został odholowany na zatokę Pucką i zatopiony w 1949 r.

Następcą drewnianego Zawiszy został, zbudowany w 1952 r., rybacki lugrotrawler o nazwie Cietrzew, ze stalowym kadłubem. W ramach wykonanej na początku lat sześćdziesiątych XX w. przebudowy statku m.in. dobudowano dłuższą rufę i omasztowanie, a w dawnej ładowni urządzono pomieszczenia mieszkalne. Zawisza Czarny II jest dziś trzymasztowym szkunerem sztakslowym. Co to oznacza? Po pierwsze to, że na żaglowcu są trzy maszty (fokmaszt, grotmaszt i bezanmaszt). A po drugie to, żagle mocowane są do masztów w ten sposób, że mogą być wychylane na bok (na każdą z burt), tj. do 90° lub wybierane tak, by być równoległe do linii łączącej dziób i rufę. Tadam! Teraz wiecie już więcej niż my, gdy wchodziliśmy na pokład 🙂 

Ze strony internetowej Fundacji Harcerstwa Centrum Wychowania Morskiego ZHP, która jest armatorem kilku jachtów, w tym Zawiszy, można dowiedzieć się, że: “Zawisza Czarny to flagowy żaglowiec Związku Harcerstwa Polskiego i jednocześnie największy żaglowiec skautowy na świecie. Rejsy na Zawiszy Czarnym to doskonała propozycja nie tylko dla harcerzy”. Rejs, w który my się wybraliśmy był komercyjny (nieharcerski). Niech jednak nie zmyli to nikogo co do roli, jaką uczestnicy rejsu mieli do odegrania na żaglowcu: płynęliśmy tam, jako załoga szkolna. Załoga. Wszystkim, którym popłynięcie na rejs Zawiszą kojarzy się z relaksem i odpoczynkiem, wyjaśniamy: to nie tak 🙂

Załoga na Zawiszy Czarnym, popularnie zwanym “Zawiasem”, składa się z załogi stałej i szkolnej. Do załogi stałej, w czasie naszego rejsu, należeli: kapitan, zastępca kapitana, starszy oficer, bosman, starszy mechanik, II mechanik (motorzysta) i kucharz. Załoga szkolna składa się z oficerów wacht, starszych wacht i żeglarzy. Żaglarze podzieleni są na 4 grupy (wachty). W każdej z wacht jest też starszy wachty i oficer. Łącznie wachta liczy 8 osób. Każda z wacht (noszących numery od I do IV) przydzielona jest do określonych zadań związanych z żaglami i manewrami portowymi. Oprócz tych obowiązków każda z wacht – rotacyjnie – zajmuje się sprzątaniem określonych rejonów na statku. Na morzu trzeba także pełnić wachty nawigacyjne, czyli trwające cztery godziny “prowadzenie” żaglowca, oczywiście także w nocy. Niezależnie od tego, czy się płynie, czy stoi w porcie – konieczne jest pełnienie, trwającej 24 godziny, wachty kambuzowej, czyli wachty polegającej na pomocy kucharzowi w podaniu posiłków i posprzątaniu po nich. Rotacja wacht i obowiązki związane ze sprzątaniem są szczegółowo rozpisane i zawsze można do nich zajrzeć.

Przed rejsem zobowiązani zostaliśmy do zapoznania się z “Zawiszowym Vademecum”. W tym, dostępnym w internecie, dokumencie zawarte są podstawowe informacje dotyczące statku, ożaglowania, olinowania, pomieszczeń, obowiązków załogi, alarmów, czy rozkładu dnia na morzu i w porcie, które pozwalają przygotować się do rejsu. Kilkanaście dni przed wyruszeniem w rejs załoga została podzielona na wachty – my trafiliśmy do wachty III, odpowiedzialnej za grot i grot-sztaksel.

Przewidywania, a raczej ostrzeżenia, doświadczonych żeglarzy sprawdziły się. Chwilę po wyjściu spod osłony Półwyspu Helskiego zaczęło dziać się … niewyraźnie. Choroba morska to reakcja naszego organizmu na rozbieżność pomiędzy tym, co czujemy przy pomocy błędnika (świat się buja), a tym, co obserwujemy (pokład pod nami się nie buja i nie ma w zasięgu wzroku punktu odniesienia, który pozostaje nieruchomy względem nas). Kołysanie statku wywołane podrażnieniem błędnika powoduje złe samopoczucie, senność oraz nudności i wymioty. Z chorobą morską ponoć nie ma reguły: są tacy, którzy uodporniają się na nią wraz z upływem dni spędzonych na morzu, ale inni cierpią na nią zawsze, gdy wsiadają na statek.

Jak pisaliśmy wcześniej – przygotowaliśmy się do rejsu: zakupiliśmy opaski akupresurowe na nadgarstki i tabletki z imbirem. Założyliśmy opaski i czekaliśmy, co się będzie działo. Najpierw uczucie niepewności istnienia dotknęło Kasię. Zgodnie z wytycznymi założyliśmy na siebie “szelki”, do których przymocowane są dwie, metrowej długości, liny zakończone karabińczykami. “Szelki” te należy na siebie przyodziewać w czasie każdej wachty nawigacyjnej, gdy poruszamy się po pokładzie przy dużej fali, w czasie manewrów portowych, w razie ewakuacji ze statku oraz w przypadku objawów choroby morskiej. Używamy ich jak uprzęży na via ferratach, co najmniej jednym karabińczykiem wpinając się do stałego i wytrzymałego elementu statku (np. specjalnych sztorm-linek rozciągniętych powyżej burt). Jak w przypadku toalet – także na wypadek choroby morskiej otrzymaliśmy jasne instrukcje: korzystamy wyłącznie z burty zawietrznej (to bardzo ważne) na śródokręciu lub na rufie. Gdy tylko zaczęło się falowanie kilka osób instynktownie znalazło się na pokładzie, przy burcie zawietrznej. Bez wchodzenia w szczegóły: opaski akupresurowe nie uchroniły nas przed chorobą, choć być może zmniejszyły jej intensywność. Działania tabletek z imbirem nie wypróbowaliśmy w momentach kulminacyjnych (Kasia nie wyobrażała sobie, żeby cokolwiek przełknąć), ale samo “rzucie” czy “ssanie” korzenia imbiru, które też jest w takich sytuacjach polecane, dla Kasi okazało się elementem spustowym… więc trudno, aby je polecać. Może na innych działa, jak należy 🙂

Objawy choroby morskiej nie zwalniają z obowiązków. Niezależnie od samopoczucia żeglarz zobowiązany jest wypełniać swoje powinności. Związane jest to m.in. z tym, żeby zająć organizm pracą, by nie miał czasu na nieobyczajne zachowanie. Zgodnie z “rozkładem” pełniliśmy więc wachtę nawigacyjną (12:00 – 16:00, a dłużyyyyyyła się, jakby trwała z 10 godzin), po czym rozpoczęliśmy wachtę kambuzową. Zapach jedzenia w kuchni nie pomagał, ale dzielnie walczyliśmy z przeciwnościami losu. Olbrzymim plusem wachty kambuzowej jest to, że gdy się ją pełni, w nocy nie ma się wachty, więc można spać nieprzerwanie całą noc, aż do 7, bo potem trzeba wstać na kuchnię. Dla nas było to wybawieniem. Gdy leżeliśmy płasko na kojach – czuliśmy się dobrze. W nocy fale się zmniejszyły, wiatr ucichł na tyle, że konieczne było włączenie silnika, a my rano wstaliśmy już “zdrowi”. Czym prędzej dodać należy, że choroba morska nie dotknęła wszystkich członków załogi szkolnej. Ale chyba większość z niej. Różna też była intensywność dolegliwości. Niektórzy, “chorujący” przed południem żeglarze nawet zjedli obiad. Część z nich co prawda nie miała szansy go strawić, ale próbowała. Inni – jak np. Kasia, nie byli w stanie przełknąć nic przez dobę. Wspólne przeżycia na burcie pozwoliły wejść naszym rejsowym znajomościom na całkiem nowy poziom. Integracja, że tak to ujmiemy, pełną gębą 🙂

Pierwotny plan rejsu zakładał dopłynięcie na szwedzką wyspę Gotlandia, do portu Visby. Pogoda (wiatr), a właściwie chyba wywołana nią niedyspozycja znacznej części załogi, skłoniła kapitana do tego, by trasę przez otwarte morze skrócić i dopłynąć do Szwecji kontynentalnej, a konkretnie do portu w Karlskronie. Hmmm … Właściwie Karlskrona też leży na wyspie … ale połączonej z kontynentem … więc nie kombinujmy 🙂

Do Karlskrony przybiliśmy w poniedziałek wieczorem i zostaliśmy aż do środy przed południem. Podjęta przez kapitana decyzja o przeczekaniu w porcie wynikała z niekorzystnej prognozy pogody:  1) fala na Bałtyku miała być większa, niż ta, która doprowadziła do naszego sponiewierania, 2) wiać miało w odmiennym, niż byśmy tego sobie życzyli, kierunku, wobec czego musielibyśmy płynąć zygzakiem, a więc powoli zbliżalibyśmy się do celu, 3) w środę wiatr miał się zmienić na korzystny dla nas.

Wtorek wykorzystaliśmy na zwiedzanie Karlskrony i jej głównej atrakcji, jaką jest Muzeum Morskie (Marinmuseum). Miasto bardzo nam się podobało: jest zadbane i czyste, pełne drewnianych domków w zabudowie skandynawskiej. Wszystkie ulotki czy mapy, jakie trafiły w nasze ręce w czasie zwiedzania posiadały informacje w języku polskim, co było bardzo miłe. W kawiarni, w której uzupełnialiśmy kalorie obsługiwał nas mężczyzna mówiący biegle po polsku. Co prawda inaczej niż my rozumiał on słowo ciasto… Powiedział bowiem, że nie ma ciasta, a potem że jest sernik… Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, choć do awantury niewiele brakowało 🙂

Przed obiadem dokonaliśmy zwiadu w terenie, a po obiedzie ruszyliśmy do Muzeum Morskiego (kolejność nie była trafiona, bo muzeum zamykano o 16 i nie zdążyliśmy wszystkiego zobaczyć). Ważna informacja: wstęp do muzeum jest bezpłatny. Kolejna ważna informacja dla żeglarzy: muzeum znajduje się nieopodal portu (700 m), a toalety w muzeum są super 🙂

W Muzeum Morskim spędzić można cały dzień, tyle jest tu atrakcji. Na pierwszym miejscu wymienić trzeba halę okrętów podwodnych. Jest także tunel wraków, sala z galionami (rzeźbami dziobowymi), czy Komnata Modeli. Latem zwiedzić można także hangar slupów i barkasów (mniejszych łodzi marynarki wojennej) oraz niektóre okręty-muzea, znajdujące się przy nabrzeżu. Choć nas letnie atrakcje ominęły, muzeum dostarczyło nam wiele wrażeń i gorąco polecamy jego odwiedzenie, jeśli zawitacie kiedyś do Karlskrony. 

W środę przed południem opuściliśmy Karlskronę. Wiatr wiał tak, że nie powodował fali ogłupiającej błędnik, a do tego w kierunku, który nam odpowiadał. Dzięki temu na żaglach, dopłynęliśmy nocą w okolice Bornholmu. Tam wiatr niestety się zmienił, więc padła komenda do zrzucenia żagli. Działo się to na naszej nocnej wachcie, dzięki czemu mieliśmy okazję popracować na żaglach II i IV wachty, które spały. Byliśmy też świadkami błyskawicznej akcji pierwszego oficera, który wspiął się na maszt i odciął rozwarstwioną linę kontrafału sztafoka. Nadszarpnięty zębem czasu kontrafał zaplątał się w bloczku, przez co – mimo szczerych chęci i znacznej energii wkładanej w czynność – nie mogliśmy ściągnąć sztafoka 🙂

W czwartkowe popołudnie dotarliśmy do polskiego wybrzeża na wysokości Jarosławca. Nocą płynęliśmy wzdłuż wybrzeża, a w piątek przed południem popłynęliśmy zobaczyć port w Gdańsku i oddać hołd obrońcom Westerplatte. W piątkowe popołudnie zacumowaliśmy w porcie morskim Hel. Choć miejscowość ma niewątpliwie olbrzymi potencjał – nie jest on w pełni wykorzystany, co łatwo dostrzec, gdy “chwilę” wcześniej było się w Karlskronie 🙁 Na szczęście jest też wiele pięknych miejsc, które zobaczycie w galerii poniżej 🙂

Noc była krótka, bo szantom w kubryku niemal nie było końca 🙂 W sobotę, po tradycyjnej pobudce, którą w czasie rejsu zapewniał nam zastępca kapitana, jeszcze przed śniadaniem wyruszyliśmy do Gdyni, gdzie przybiliśmy ok. godz. 8:30. Pakowanie i sprzątanie zajęło nam chwilę, po czym odbyło się oficjalne zakończenie rejsu. Każdy z uczestników otrzymał opinię, a ci, którzy mieli książeczkę żeglarską – wpis do niej. Z treści naszych opinii żeglarskich wynika, że:

  • z obowiązków wywiązywaliśmy się bardzo dobrze
  • ulegliśmy chorobie morskiej w stopniu nieutrudniającym pracy 😀
  • pod żaglami wypływaliśmy 35 godziny i 40 minut
  • na silniku pływaliśmy 49 godzin i 40 minut
  • postoje trwały 71 godzin 🙂
  • przebyliśmy 478,3 mil morskich.

Na koniec serdecznie pozdrawiamy wszystkich uczestników rejsu. Każdy z Was zapadł nam w pamięć i wspólny rejs – w znacznej mierze dzięki Wam – wspominamy z radością. Szczególnie ciepło pozdrawiamy bosmana Krzyśka, z którym – lata temu – splotły się w Kielcach nasze harcerskie ścieżki.

* zdjęcie tytułowe: R. Harla.

This entry was posted in Europa, podróże and tagged , , , . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *