Kampervanem na Bałkany 2019 r. – część II: Boka Kotorska (Czarnogóra)

Czarnogóra przywitała nas słońcem i ciepłem. W tym kraju byliśmy po raz pierwszy. Na przejściu granicznym zaskoczyła nas opłata drogowa, którą byliśmy zobowiązani uiścić na wjeździe (7 EUR). Doczytaliśmy później, że pobierana jest ona jedynie na niektórych przejściach granicznych. Uprzejmie donosimy, że przejście graniczne Sitnica do takich właśnie należy 🙂

Czarnogóra jest odrębnym i niepodległym państwem od 2006 r. Walutą w Czarnogórze jest euro, choć państwo to nie należy do Unii Europejskiej. Język czarnogórski jest przyjemny dla ucha i w znacznej mierze zrozumiały. Nie wszyscy Czarnogórcy znają angielski, ale bez problemu można się z nimi porozumieć mówiąc każdy w swoim języku. Oczywiście ręce są pomocne. Mieszkańcy Czarnogóry są życzliwi i uśmiechnięci. I mają piekarnie, a w nich burki, czyli dania, w których zakochaliśmy się już w Bośni i Hercegowinie. Burek to nadziewany mięsem, serem lub szpinakiem placek z ciasta filo (podobnego do ciasta francuskiego). Burek przybierać może różne formy – np. placka zawiniętego w spiralę, jak ślimak, czy wyglądać jak kawałek pizzy. To rodzaj fast foods, ale nam bardzo odpowiada i niemal codziennie raczyliśmy się burkami w ramach lunchu. Burki sprzedawane są jeszcze ciepłe, ale następnego dnia też smakują.

Nad Morzem Adriatyckim (Jadransko more) w Czarnogórze, tuż przy granicy z Bośnią, znajduje się Zatoka Kotorska (Boka Kotorska), głęboko wcinająca się w głąb lądu. Nad zatoką leżą malownicze miejscowości. Zostały one, wraz z całym krajobrazem Zatoki Kotorskiej, przypominającym fiordy północy, w 1979 r. wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

My w pierwszej kolejności odwiedziliśmy “miasto kwiatów” Herceg Novi, tuż przy granicy z Bośnią. Tam też kupiliśmy kartę do telefonu, by móc korzystać z internetu. Koszt karty to 5 EUR. Karta obowiązywała przez 10 dni i w pakiecie miała … internetu! Szaleństwo! Uzyskaliśmy kontakt ze światem 🙂

W Herceg Novi zatrzymaliśmy się niemal w centrum (zmieściliśmy się na miejscu dla osobówki) i opłaciliśmy parking na maksymalny dopuszczalny czas, tj. 2 godziny. Po tym czasie przedłużyliśmy parking na kolejne dwie godziny (łącznie zapłaciliśmy 3,20 EUR).

Na noc udaliśmy się na nasz pierwszy na trasie kemping, Autocamp Naluka, na skraju miejscowości Morinj. Nie był to najnowocześniejszy z kempingów, jakie widzieliśmy, ale bardzo czysty (obsługa nieustannie sprzątała w toaletach i pod prysznicami, niemal po każdym użyciu). Koszt jednego noclegu wynosił 22 EUR (z prądem i wodą). Do tego rano na kempingu pojawiała się starsza Pani sprzedająca (z miednicy) własnej roboty, jeszcze ciepłe, pączki z nadzieniem do wyboru (nadzienie niestety nie było domowej roboty). Raz pojawił się także Pan oferujący domowej roboty alkohole. Na Autocamp Naluka po raz pierwszy spotkaliśmy się z sytuacją, w której na kempingu nie można było zrzucić szarej wody (potem przekonaliśmy się, że w Czarnogórze to standard). Szarą wodę w Czarnogórze zrzuca się na samoobsługowych myjniach samochodowych, których jest całkiem sporo, lub na bezdrożach. Nieopodal Autocamp Naluka usytuowanych jest więcej, czasem bardzo małych, kempingów, lecz większość z nich była we wrześniu nieczynna. Do tego na kemping przyjeżdża rano świeże pieczywo, a w pobliżu jest restauracja Ćatovića Mlini, sklep spożywczo-przemysłowy oraz przystanek autobusowy, z którego dostać można się do głównych miast położonych nad Zatoką Kotorską (m.in. turystyczną linią Blue Line, w której bilety są najtańsze – 1,30 EUR za jeden bilet do Kotoru lub droższymi autobusami, jak ktoś się nieopatrznie spóźni na kursujący co godzinę Blue Line – 2,00 EUR za bilet w jedną stronę).

Następnego dnia ruszyliśmy do Kotoru. Jako że wyczytaliśmy, że w mieście jest duży problem z parkowaniem, to rano (może raczej koło południa) przesiedliśmy się do autobusu. A w Kotorze było tak:

Nieco problematyczny okazał się powrót z Kotoru, bowiem … autobus (na który czekało naprawdę wiele osób) nie przyjechał. Głodni i zmęczeni zrezygnowaliśmy z kolacji w kampervanie i wypróbowaliśmy kuchni czarnogórskiej w restauracji Ćatovića Mlini przy kempingu (dobra kuchnia, doskonała obsługa, umiarkowane ceny; polecamy).

Kolejny ranek przywitał nas deszczem. Szare niebo nie zapowiadało poprawy, co potwierdzały prognozy. Dzień spędziliśmy na kempingu, leniwie planując dalszy ciąg wyprawy (Kasia) i w stresie zaliczając egzamin na zakończenie kursu, czego nie udało się zrobić przed wyjazdem (Tomek). Po południu wybraliśmy się na spacer po okolicy.

Po trzeciej, spędzonej na kempingu nocy, pożegnaliśmy się z nim na dobre, i ruszyliśmy w dalszą drogę, najpierw do Perastu. Miejscowość ta została w naszym przewodniku opisana jako „wymarłe miasto marynarzy z rozsypującymi się zabytkami. Kto wie, czy nie najpiękniejsze nad Adriatykiem…”. Zgodnie z naszymi przewidywaniami do odwiedzin Perastu zachęcał nie tylko nasz przewodnik, więc – choć może w Peraście nie ma wielu mieszkańców, to turystów jest już całkiem sporo. Daleko mu jednak do Kotoru, czy Budvy, więc można liczyć na znalezienie w miasteczku ustronnych miejsc. Do Perastu nie można wjechać autem, co chyba skutecznie odstrasza część potencjalnych odwiedzających. Główna szosa, przebiegająca zboczem, omija Perast. Miasteczko położone jest zaś poniżej tej szosy, nad brzegiem morza. Perast łączy z główną trasą droga, zagrodzona szlabanami. Przed szlabanami są płatne parkingi (jeden od strony Risanu, drugi od strony Kotoru), na których można zostawić auto, a w dalszą drogę udać się pieszo. My zaparkowaliśmy nieco dalej od szlabanu (za to bezpłatnie), bo nie znaleźliśmy miejsca na parkingu. Do miasteczka wjechać mogą kursowe autobusy (m.in. niektóre kursy Blue Line) i auta z zezwoleniem. Droga w Peraście (właściwie jest jedna) jest bardzo wąska i trudno na niej mijać się autom (choć kierowcy autobusów mogliby to robić z zamkniętymi oczami). Oprócz tej jednej drogi w Peraście za ciągi komunikacyjne służą wąskie chodniki oraz całkiem sporo schodów.

Perast był ostatnią miejscowością w Zatoce Kotorskiej, którą odwiedziliśmy. Nie zawitaliśmy do Tivatu, czy Risanu, nie płynęliśmy też promem na trasie Kamenari – Lepetane, choć wszystkie te atrakcje są polecane. Może uda się następnym razem 🙂

This entry was posted in Europa, kamper, podróże and tagged , , . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *