Czarnogóra przywitała nas słońcem i ciepłem. W tym kraju byliśmy po raz pierwszy. Na przejściu granicznym zaskoczyła nas opłata drogowa, którą byliśmy zobowiązani uiścić na wjeździe (7 EUR). Doczytaliśmy później, że pobierana jest ona jedynie na niektórych przejściach granicznych. Uprzejmie donosimy, że przejście graniczne Sitnica do takich właśnie należy 🙂
Czarnogóra jest odrębnym i niepodległym państwem od 2006 r. Walutą w Czarnogórze jest euro, choć państwo to nie należy do Unii Europejskiej. Język czarnogórski jest przyjemny dla ucha i w znacznej mierze zrozumiały. Nie wszyscy Czarnogórcy znają angielski, ale bez problemu można się z nimi porozumieć mówiąc każdy w swoim języku. Oczywiście ręce są pomocne. Mieszkańcy Czarnogóry są życzliwi i uśmiechnięci. I mają piekarnie, a w nich burki, czyli dania, w których zakochaliśmy się już w Bośni i Hercegowinie. Burek to nadziewany mięsem, serem lub szpinakiem placek z ciasta filo (podobnego do ciasta francuskiego). Burek przybierać może różne formy – np. placka zawiniętego w spiralę, jak ślimak, czy wyglądać jak kawałek pizzy. To rodzaj fast foods, ale nam bardzo odpowiada i niemal codziennie raczyliśmy się burkami w ramach lunchu. Burki sprzedawane są jeszcze ciepłe, ale następnego dnia też smakują.
Nad Morzem Adriatyckim (Jadransko more) w Czarnogórze, tuż przy granicy z Bośnią, znajduje się Zatoka Kotorska (Boka Kotorska), głęboko wcinająca się w głąb lądu. Nad zatoką leżą malownicze miejscowości. Zostały one, wraz z całym krajobrazem Zatoki Kotorskiej, przypominającym fiordy północy, w 1979 r. wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
My w pierwszej kolejności odwiedziliśmy “miasto kwiatów” Herceg Novi, tuż przy granicy z Bośnią. Tam też kupiliśmy kartę do telefonu, by móc korzystać z internetu. Koszt karty to 5 EUR. Karta obowiązywała przez 10 dni i w pakiecie miała … internetu! Szaleństwo! Uzyskaliśmy kontakt ze światem 🙂
W Herceg Novi zatrzymaliśmy się niemal w centrum (zmieściliśmy się na miejscu dla osobówki) i opłaciliśmy parking na maksymalny dopuszczalny czas, tj. 2 godziny. Po tym czasie przedłużyliśmy parking na kolejne dwie godziny (łącznie zapłaciliśmy 3,20 EUR).
Herceg Novi znajduje się nieopodal granicy z Chorwacją i Bośnią.
Miasto to ma śródziemnomorski charakter…
… i super mieszkańców 🙂
Trg Nikole Đurkovića. To główny plac miasta…
… z wieżą zegarową.
Na placu Hercega Stjepana znajduje się cerkiew św. Michała Archanioła.
Zgodnie z opisem w przewodniku cerkiew otoczona jest wysokimi palmami…
… których jednak w rzeczywistości już nie ma 🙁
Cienia trzeba zatem szukać gdzie indziej 🙂
Wyczytaliśmy, że na wzgórzu Bajer znajduje się wzniesiona przez Hiszpanów w XVI w. twierdza Španjola. Ruszamy więc pod górę!
Ale wędrówkę opóźniają napotykane atrakcje 🙂
I widoki 🙂
Spacerując po murach twierdzy podziwiamy ją samą, miasto i roślinność…
… oraz Zatokę Kotorską, zwaną jedynym fiordem Adriatyku.
W rzeczywistości Boka nie jest fiordem (czyli zalaną doliną polodowcową), lecz riasem (tj. zalaną doliną rzeczną).
Opuszczamy twierdzę, ale to nie koniec widoków 🙂
🙂
Herceg Novi zwane jest miastem kwiatów, z mnóstwem cyprysów, palm i drzew cytrusowych. My jednak odnosimy wrażenie, że z palmami dzieje się coś nie tak.
Utwierdzają nas w tym przekonaniu takie widoki.
Choć trzeba przyznać, że kilka palm się uchowało. W tle twierdza Forte Mare nad brzegiem morza.
Plaża i nadmorski deptak w Herceg Novi.
Na noc udaliśmy się na nasz pierwszy na trasie kemping, Autocamp Naluka, na skraju miejscowości Morinj. Nie był to najnowocześniejszy z kempingów, jakie widzieliśmy, ale bardzo czysty (obsługa nieustannie sprzątała w toaletach i pod prysznicami, niemal po każdym użyciu). Koszt jednego noclegu wynosił 22 EUR (z prądem i wodą). Do tego rano na kempingu pojawiała się starsza Pani sprzedająca (z miednicy) własnej roboty, jeszcze ciepłe, pączki z nadzieniem do wyboru (nadzienie niestety nie było domowej roboty). Raz pojawił się także Pan oferujący domowej roboty alkohole. Na Autocamp Naluka po raz pierwszy spotkaliśmy się z sytuacją, w której na kempingu nie można było zrzucić szarej wody (potem przekonaliśmy się, że w Czarnogórze to standard). Szarą wodę w Czarnogórze zrzuca się na samoobsługowych myjniach samochodowych, których jest całkiem sporo, lub na bezdrożach. Nieopodal Autocamp Naluka usytuowanych jest więcej, czasem bardzo małych, kempingów, lecz większość z nich była we wrześniu nieczynna. Do tego na kemping przyjeżdża rano świeże pieczywo, a w pobliżu jest restauracja Ćatovića Mlini, sklep spożywczo-przemysłowy oraz przystanek autobusowy, z którego dostać można się do głównych miast położonych nad Zatoką Kotorską (m.in. turystyczną linią Blue Line, w której bilety są najtańsze – 1,30 EUR za jeden bilet do Kotoru lub droższymi autobusami, jak ktoś się nieopatrznie spóźni na kursujący co godzinę Blue Line – 2,00 EUR za bilet w jedną stronę).
Następnego dnia ruszyliśmy do Kotoru. Jako że wyczytaliśmy, że w mieście jest duży problem z parkowaniem, to rano (może raczej koło południa) przesiedliśmy się do autobusu. A w Kotorze było tak:
Do miasta wchodzimy renesansową Bramą Morską.
Tuż za Bramą Morską znajduje się centralny plac starówki (Trg od oružja – plac Broni)…
… z wieżą zegarową zbudowaną na początku XVII w. oraz średniowiecznym pręgieżem w kształcie piramidy.
Crkva Svetog Mihaila, naprzeciwko Muzeum Kotów, do którego weszliśmy zachęceni przez przewodnik…
… w muzeum zebrano pocztówki, znaczki (w tym polskie) i inne bibeloty z wizerunkiem kotów. Bilet kosztuje 1 EUR, ale naszym zdaniem: nie warto.
Zdecydowanie lepiej oglądać koty poza muzeum 🙂
Katedra pw. Św. Tryfona (z 1166 r.) jest najbardziej znaczącym romańskim zabytkiem na terenie Czarnogóry. Budowlę przebudowywano z uwagi na uszkodzenia, jakich doznawała w czasie kolejnych trzęsień ziemi.
Nieopodal katedry znajduje się Pałac Drago z charakterystycznymi oprawami okien, jak w weneckich pałacach.
Miejskie fortyfikacje Kotoru oglądane z poziomu morza, robią wrażenie…
… oczywiście postanowiliśmy sprawdzić, jak jest na górze (8 EUR za pojedynczy bilet wstępu).
Mury miejskie pną się na wysokość 260 m…
… długość murów wynosi 4,5 km, a w najszerszym miejscu osiągają 15 m.
Nawierzchnia “ścieżki” w części składa się ze schodów, w części z kamieni. Aha: sandały to nie jest dobry wybór na zwiedzanie murów Kotoru.
Mury obronne umożliwiły Kotorowi skuteczną obronę przed atakującymi zarówno ze strony lądu, jak i morza.
Katolicki Kościół Matki Boskiej Uzdrowienia Chorych znajduje się w połowie drogi na szczyt murów.
“Oj, jeszcze kawałek”.
Udało się, twierdza św. Jana na wysokości 260 m n.p.m.!
Zasłużony odpoczynek i piękne widoki 🙂
Kitki i Kotor 🙂
Jeszcze widok na zatokę z przystanią w Kotorze …
… i schodzimy, tą samą drogą, ale tylko do pewnego momentu…
… mniej więcej w 1/4 drogi w dół, przez “drabinę Kotoru”, przedostajemy się na drugą stronę murów.
Drabina jest “ruchoma”, tzn. że jest chowana po każdym użyciu, by uniemożliwić osobom, które nie zapłaciły za wejście na mur, przedostania się nań “bocznym wejściem”.
Niezrozumiałe pozostaje dla nas to, że osoba, która operuje drabiną, nie może sprzedać biletu osobie, która 3/4 trasy “bocznym wejściem” ma już za sobą i chciałaby wdrapać się na szczyt przez okno 🙁
Sforsowanie murów innym wejściem, niż drabina w oknie, jest raczej trudne.
Po drodze w dół mijamy kościółek Św. Jerzego…
… i jego strażnika 🙂
Ta ścieżka na “tyłach” murów jest znacznie mniej uczęszczana (prawdopodobnie głównie dlatego, że nie można nią osiągnąć szczytu murów) i choć nie zapewnia widoków na zatokę, to umożliwia podziwianie samych fortyfikacji.
Trzeba przyznać, że mury obronne Kotoru nawet dziś wyglądają na trudne do zdobycia.
Ścieżka wije się w dół serpentynami, lecz jest stosunkowo równa.
Nieopodal Bramy Północnej (Rzecznej).
Rzucamy okiem na fortyfikacje po raz ostatni z zewnątrz i Bramą Północną wchodzimy znów do miasta.
Cerkiew Św. Łukasza z końca XII w.
Cerkiew Św. Mikołaja z początku XX w.
🙂
Nieco problematyczny okazał się powrót z Kotoru, bowiem … autobus (na który czekało naprawdę wiele osób) nie przyjechał. Głodni i zmęczeni zrezygnowaliśmy z kolacji w kampervanie i wypróbowaliśmy kuchni czarnogórskiej w restauracji Ćatovića Mlini przy kempingu (dobra kuchnia, doskonała obsługa, umiarkowane ceny; polecamy).
Kolejny ranek przywitał nas deszczem. Szare niebo nie zapowiadało poprawy, co potwierdzały prognozy. Dzień spędziliśmy na kempingu, leniwie planując dalszy ciąg wyprawy (Kasia) i w stresie zaliczając egzamin na zakończenie kursu, czego nie udało się zrobić przed wyjazdem (Tomek). Po południu wybraliśmy się na spacer po okolicy.
Poranek na kempingu 🙁
Po południu się jednak przejaśniło…
… i na kempingu wróciło życie 🙂
Poszliśmy na krótki spacer, podziwiając zatoczkę na tyłach kempingu.
Na plaży w Morinj znalazł się łaknący pieszczot malec 🙂
Wieczorem znów zaczęło się chmurzyć, ale opadów już nie było.
Po trzeciej, spędzonej na kempingu nocy, pożegnaliśmy się z nim na dobre, i ruszyliśmy w dalszą drogę, najpierw do Perastu. Miejscowość ta została w naszym przewodniku opisana jako „wymarłe miasto marynarzy z rozsypującymi się zabytkami. Kto wie, czy nie najpiękniejsze nad Adriatykiem…”. Zgodnie z naszymi przewidywaniami do odwiedzin Perastu zachęcał nie tylko nasz przewodnik, więc – choć może w Peraście nie ma wielu mieszkańców, to turystów jest już całkiem sporo. Daleko mu jednak do Kotoru, czy Budvy, więc można liczyć na znalezienie w miasteczku ustronnych miejsc. Do Perastu nie można wjechać autem, co chyba skutecznie odstrasza część potencjalnych odwiedzających. Główna szosa, przebiegająca zboczem, omija Perast. Miasteczko położone jest zaś poniżej tej szosy, nad brzegiem morza. Perast łączy z główną trasą droga, zagrodzona szlabanami. Przed szlabanami są płatne parkingi (jeden od strony Risanu, drugi od strony Kotoru), na których można zostawić auto, a w dalszą drogę udać się pieszo. My zaparkowaliśmy nieco dalej od szlabanu (za to bezpłatnie), bo nie znaleźliśmy miejsca na parkingu. Do miasteczka wjechać mogą kursowe autobusy (m.in. niektóre kursy Blue Line) i auta z zezwoleniem. Droga w Peraście (właściwie jest jedna) jest bardzo wąska i trudno na niej mijać się autom (choć kierowcy autobusów mogliby to robić z zamkniętymi oczami). Oprócz tej jednej drogi w Peraście za ciągi komunikacyjne służą wąskie chodniki oraz całkiem sporo schodów.
W Peraście funkcjonowała w XVII w. słynna szkoła morska.
Typowo morskie miasto przeżywało swe najlepsze chwile w XVIII w., kiedy działały tu aż cztery stocznie.
Kościół Św. Mikołaja z XVII w. z wysoką na 55 m dzwonnicą …
… na którą można wejść (po 150 schodkach – sprawdziliśmy) 🙂 Bilet wstępu kosztuje 1 EUR.
Widok na wschodnią część miasta.
Z wieży widoczne są doskonale dwie wyspy: Sveti Đorđe (św. Jerzego) z charakterystycznymi, wysokimi cyprysami i Gospa od Škrpjela (Matki Boskiej na Skale).
Na wyspie Św. Jerzego znajdują się ruiny klasztoru Benedyktynów oraz cmentarz, na którym spoczywają miejscowi kapitanowie. Wyspa nie jest dostępna dla turystów.
Wyspa Matki Boskiej na Skale jest jedyną sztucznie utworzoną wyspą na Adriatyku. Legenda głosi, że w miejscu obecnej wyspy niegdyś wystawała skała, na której znaleziono obraz Madonny…
… obraz trzykrotnie przenoszono do kościoła Św. Marka, jednak on zawsze wracał na skałę. Mieszkańcy Perastu zaczęli w miejscu znalezienia obrazu usypywać głazy…
… doprowadzając tym do powstania wyspy, na której wybudowano barokowy kościół Matki Boskiej na Skale.
Na wyspę można popłynąć wodną taksówką (my odpuściliśmy). Za chmurami widoczny jest najwyższy szczyt pasma Lovćen – Štirovnik (1.749 m n.p.m.) z wieżą telewizyjną.
Zamiast płynąć na wyspę – poszliśmy na lunch. Sałatka szopska (z tradycyjnym serem) okazała się kulinarnym odkryciem (nie przebiła jej nawet sałatka z jajkiem).
Pokrzepieni ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie Perastu. Kościół św. Marka z widocznym nad wejściem weneckim lwem.
Kościół Matki Boskiej Różańcowej ze smukłą, ośmioboczną dzwonnicą.
Wieża ma niespotykane, owalne otwory okienne na trzeciej kondygnacji i jest uznawana za jedną z najpiękniejszych na całym adriatyckim wybrzeżu.
Oczywiście zapuściliśmy się w wąskie chodniki w głąb miasta…
… przemierzając liczne schody…
… i poznając bardziej zaciszne życie …
… mieszkańców Perastu …
… z dala od turystów i wybrzeża.
Zachodni kraniec miasta z Muzeum Miejskim, znajdującym się w pałacu Bujevića.
Perast był ostatnią miejscowością w Zatoce Kotorskiej, którą odwiedziliśmy. Nie zawitaliśmy do Tivatu, czy Risanu, nie płynęliśmy też promem na trasie Kamenari – Lepetane, choć wszystkie te atrakcje są polecane. Może uda się następnym razem 🙂
Related