Słowenia (wrzesień – październik 2014 r.)

Wakacji w 2014 r. nie udało nam się zawczasu zaplanować. Kilkanaście dni przed trzytygodniowym urlopem wyklarowała się myśl o wyjeździe samochodem na Słowenię i przy okazji zdobycia kolejnego szczytu do Korony Europy.

Szkic wyjazdu, zarysowany tuż przed startem, zbudowaliśmy na następujących punktach: 1) Góry, 2) miejscowości w okolicy Gór, 3) stolica, 4) jaskinie, 5) wybrzeże.

Przez Czechy, Austrię i Włochy dotarliśmy do miejscowości Bovec w północno-zachodniej Słowenii. Zatrzymaliśmy się w apartamentach SuperMjau, które gorąco polecamy.

Bovec jest miejscowością, którą nasz przewodnik określa jako “mekkę miłośników rozmaitych  sportowych szaleństw, znaną wśród narciarzy, a także coraz liczniejszych amatorów hydrospeedu, paraglidingu czy canyoningu”. Wszystko to związane jest z położeniem Bovec’a u stóp Alp Julijskich, obfitujących w moc atrakcji. My postawiliśmy na najbardziej tradycyjny ze sportów – turystykę górską.

Właściciel SuperMjau poinformował nas, że sezon wakacyjny nie rozpieszczał pogodą. Zapewnił jednak, że kilka najbliższych dni będzie słonecznych. Potwierdzały to prognozy pogody.

Pierwszego dnia wyruszyliśmy na przechadzkę z pobliskiego Kobaridu, najpierw wzdłuż rzeki Soča, a następnie potoku Kozjak, do wodospadu Velki Kozjak.

Następnego dnia Tomasz zarządził wyjście w Góry. Zależało nam na zdobyciu najwyższego szczytu Słowenii (Triglava – 2864 m n.p.m.). Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że najpierw musimy oswoić się z ekspozycją i sprzętem na ferraty. Choć wybrany na pierwszą wyprawę Mangart (2679 m n.p.m.) jest niewiele niższy od “Dachu Słowenii” i jest trzecim pod względem wysokości wierzchołkiem w kraju, to wejście na niego – z położonego na wysokości 205o (lub 2055 – zależy od źródła)  m n.p.m. parkingu – nasz przewodnik określił jako “Margart dla leniwych”. Uznaliśmy, że jak na debiut w wysokich Górach – będzie w sam raz.

Szlaki na Słowenii oznaczane są w podobny sposób, jak m.in. na Krecie, tj. czerwoną farbą. Malowane są nią na skałach (drzewach itp.) kropki w okręgach lub kreski, wskazujące na zakręt. Nie istnieją zatem żadne kolory, przy pomocy których różne szlaki można między sobą odróżniać. Szlaki mają jednak swoje nazwy, które wykazane są na mapach, nielicznych drogowskazach, a czasem po prostu wymalowane na skałach.

Na Mangart z Mangartsko sedlo (2050 lub 2055 m n.p.m.) prowadzą dwa szlaki: Slovenska pot (trudniejszy) oraz Italijanska pot (łatwiejszy). Postanowiliśmy wejść na szczyt pierwszym z nich, a zejść drugim.

W tym dniu zapomnieliśmy zabrać ze sobą dwóch rzeczy: mapy i aparatu fotograficznego. Brak mapy okazał się miejscami problematyczny. Brak aparatu również. Ale w obu przypadkach udało się znaleźć rozwiązanie: mapę mieli napotkani na trasie Włosi, zaś zamieszczone poniżej zdjęcia wykonane zostały: 1) telefonem, 2) przez spotkanych na szlaku turystów z okolic Görlitz (Kai i Dana), których niniejszym serdecznie pozdrawiamy.

Po wyprawie na Mangart uznaliśmy, że nie należy wierzyć przewodnikom. O ile droga przez Italijanska pot rzeczywiście może być nazwana “dla leniwych” o tyle Slovenska pot wymaga już nieco więcej wysiłku i bez sprzętu na ferraty raczej jej nie polecamy.

Kolejnego dnia Tomek zadecydował o wyruszeniu na Prisojnik (2547 m np.m.). Górka niby niższa od Mangartu i mieliśmy nie ufać przewodnikowi, ale czemu jest tam rozdział pt.: “Prisojnik – olbrzym nad przełęczą Vršič”?

Dojechaliśmy do przełęczy Vršič (1611 m n.p.m.), skąd koło schroniska Tičarjev dom na Vršiču, przez Sovną glavę dotarliśmy do Gladkiego robu. Następnie odbiliśmy w lewo, “wyjrzeliśmy” przez Prednje okno i dotarliśmy na Prisojnik. Niestety pogoda tego dnia nie dopisała. Mgła uniemożliwiła podziwianie jakichkolwiek widoków. Dawała jednak pole do popisu wyobraźni, która pracowała na naszą niekorzyść (“tam, gdzie nic nie widać z powodu mgły, na pewno jest przepaść sięgająca do samego jądra ziemi”). Było też zimno; rękawiczki do wspinaczki bez końcówek na trzech palcach dłoni pozwoliły empirycznie przekonać się, że odmrożenie zaczyna się swędzeniem, które odczuwalne jest przez kilka kolejnych dni. Prisojnik okazał się dla nas bardziej wymagający niż Mangart. Na szczęście udało się opanować niewielkie załamanie (Kasia) i nie daliśmy się pokonać Górze 🙂

A oto zapis naszej wędrówki:

Kolejnego dnia przenieśliśmy się do miejscowości Bled, położonej po drugiej stronie Alp Julijskich (od wschodniej ich strony). Nocleg zarezerwowaliśmy w Apartment Studio Van Bakel Gerard, na obrzeżach miasteczka. Po drodze zabraliśmy z miejscowości Trenta autostopowiczów ze Słowacji, którzy opowiedzieli o swojej nieudanej próbie zdobycia Triglava. Okazało się, że kilka dni wcześniej szlak na najwyższy szczyt Słowenii został zasypany śniegiem, uniemożliwiającym wejście na wierzchołek (via ferraty znalazły się pod śniegiem). Słowacy przez dwa dni czekali w schronisku na Kredarici na poprawę warunków, jednak warstwa śniegu nie stopniała, i turyści wrócili w doliny. Po wysłuchaniu tej relacji zaczęliśmy oswajać się z myślą, że nie uda nam się zdobyć Triglava.

Warto zaznaczyć, że z napotkanymi Słowakami konwersowaliśmy używając każdy swojego ojczystego języka (co się zazwyczaj nie udaje, gdy jesteśmy na Słowacji 🙂 ). Żadnej analogii nie odnaleźliśmy jednak w kontaktach ze Słoweńcami: niestety nie byliśmy w stanie zrozumieć żadnego z nich, jeśli mówił do nas po słoweńsku. Słowacy potwierdzili, że oni także muszą rozmawiać ze Słoweńcami w języku angielskim. Taka oto ciekawostka językowa. Ze słowackimi alpinistami rozstaliśmy się w Bledzie, z którego oni ruszyli autobusem do pozostawionego w Ukancu auta.

Bled jest jedną z wizytówek Słowenii. Miasteczko położone jest nad jeziorem, na którym znajduje się wyspa z kościołem, zaś przy brzegu jeziora, na skarpie, położony jest zamek. Te trzy elementy (jezioro, wyspa i zamek) są symbolami miasteczka, które ze względu na swój urok są bardzo chętnie fotografowane – oczywiście szczególnie malowniczo wyglądają wszystkie razem.

Plan dnia był bardzo napięty:

1) najpierw odwiedziliśmy Wąwóz Vintgar, niedaleko Bledu:

2) następnie zwiedziliśmy sam Bled:

Z Bledu wybraliśmy się na zwiedzanie miejscowości Radovljica oraz Škofja Loka.

Następnie przenieśliśmy się nad jezioro Bohinj, położone na południe od Alp Julijskich, do miejscowości Ukanc. Zatrzymaliśmy się w Gostišče Erlah, którego niewątpliwą zaletą jest restauracja (gostilna) na parterze. Ukanc jest doskonałym punktem wypadowym na wyprawy w Góry. Co dzień sprawdzaliśmy prognozy oraz widok z kamerek internetowych umieszczonych przy schroniskach w okolicy Triglava. Ku naszej radości śnieg powolutku znikał ze szlaków. Niestety najbliższe dni były pogodowo niepewne (zapowiadano opady). Postanowiliśmy póki co nie wybierać się na wyższe wzniesienia, lecz dobrze poznać okolice jeziora. Wychodząc z założenia, że okolice jeziora najlepiej poznamy obchodząc je na około – wyruszyliśmy na długi spacer, zapominając, że padać może także w dolinach. Choć ostatnie kilometry wycieczki przemierzyliśmy bardzo dziarskim krokiem z powodu opadu – nie udało nam się wrócić do apartamentu w suchych skarpetkach 🙂

A tak wyglądała trasa, którą przemierzyliśmy tego dnia:

Prognoza pogody uległa poprawie, więc wybraliśmy się na  rozruch – w góry widoczne z naszego noclegu. Przez Koče pri Savici, slalomem, dotarliśmy do schroniska Dom na Komni (1520 m n.p.m.), wróciliśmy odwiedzając Črno jezero (Czarne Jezioro).

A oto zapis naszej wyprawy:

Kolejny dzień również zapowiadał się pięknie. Kamerki internetowe pokazywały, że po śniegu przy schronisku Kredarica praktycznie nie ma już śladu. Widząc szanse na zdobycie najwyższego szczytu Słowenii, o poranku opuściliśmy Ukanc i – wybierając najprostszą z dróg – przemieściliśmy się do miejscowości Rudno Polije, na wysokość 1341 m n.p.m. Nieopodal trenujących w Sports Centre Triglav Pokljuka biegaczy narciarskich oraz wszechobecnych krów, przechadzających się po parkingu, zostawiliśmy auto i ruszyliśmy na Triglava. Pierwszego dnia zamierzaliśmy dotrzeć, przez Vodnikov Dom (1817 m n.p.m.), do Domu Planika (2401 m n.p.m.), zaś rano zdobyć szczyt i zejść z powrotem do auta. Skorygowaliśmy jednak nieco nasze plany. Dobra widoczność pozwoliła z wysokości Vodnikovego Domu zobaczyć cel wyprawy. Pogoda dopisywała, mieliśmy niezły czas i zapas sił. Postanowiliśmy spróbować wejść na szczyt jeszcze tego samego dnia, jeśli okaże się, że do Domu Planika dotrzemy o rozsądnej godzinie. Nie tracąc czasu na zdjęcia – które założyliśmy “dopstrykać” schodząc – ruszyliśmy do Domu Planika. Pogoda na tej wysokości była nieco gorsza – było zimno i mocno wiało. Uzupełniliśmy kalorie, założyliśmy dodatkowe warstwy wierzchnie, ubraliśmy sprzęt do via ferrat, zostawiliśmy plecaki w schronisku i ok. godz. 14:30 ruszyliśmy w drogę. Najpierw wspięliśmy się na Maly Triglav, skąd granią, szlak doprowadził nas do celu. Maszerowanie grzbietem było – zwłaszcza dla Kasi – wyzwaniem, jednak dzięki ciągłemu skupieniu na przypinaniu się do via ferrat udało się skutecznie odciągać uwagę od panującej wokół przestrzeni (ciągnącej się w dół 🙂 ). Oswojeni nieco z okolicznościami – krajobrazy podziwialiśmy w drodze powrotnej.

Poniżej zapis wędrówki:

Wróciliśmy do schroniska po godz. 18, zmarznięci i szczęśliwi. Gorąca zupa i gulasz z polentą skutecznie nas rozgrzały. Przed 21 byliśmy już w łóżkach :). Warto dodać, że w pokoju, w którym spaliśmy, było niewiele cieplej niż na zewnątrz, tyle, że nie wiało. W nocy wiatr chciał zdmuchnąć budynek schroniska, ale mu się nie udało. Nawiał za to znaczne ilości chmur, ochłodziło się. Rano doszliśmy do wniosku, że wejście na szczyt poprzedniego dnia było doskonałym pomysłem, bowiem warunki bardzo się pogorszyły.  Po szybkim śniadaniu (w schronisku brak jest bieżącej wody, więc nie ma opcji toalety porannej), po godz. 7, rozpoczęliśmy powrót do Rudno Polje. Mżawka złapała nas jeszcze przez Vodnikovym Domem, a za nim zmieniła się w deszcz, a czasem i śnieg. Do samochodu dotarliśmy całkowicie przemoczeni. Z uwagi na warunki pogodowe dokumentacja zdjęciowa wykonywana była tylko do pewnego czasu.

Z Rudno Polje obraliśmy kierunek na stolicę Słowenii – Lublanę. “Chwilkę” zajęło nam poszukiwanie noclegu (ostatecznie zamieszkaliśmy w hotelu Bit Center, ze śniadaniami, co tym razem było nam bardzo na rękę).

Po nocnym odpoczynku i porannym posiłku wyruszyliśmy na podbój miasta. Warto wspomnieć, że Lublana liczy tylko nieco ponad 260 000 mieszkańców, położona jest nad rzeką Ljubljanicą i w znacznej mierze swój obecny wygląd zawdzięcza architektowi Jožemu Plečnikowi, który w 1925 r. rozpoczął prace nad przebudową miasta.

A tak przestawia się nasz spacer po stolicy Słowenii:

Nasz przewodnik głosi, że krasowy świat słoweńskich jaskiń nie ma sobie równych w Europie Środkowej, zaś spośród 11 tysięcy zbadanych pieczar turystom udostępniono 25 najciekawszych jaskiń. Najbardziej znana jest Postojna (trasa turystyczna liczy ponad 5 km, z których większość przemierza się przy pomocy kolei podziemnej z napędem elektrycznym – żartobliwie nazywanej jedynym metrem w Słowenii). Mniej oblegane przez turystów są, wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, Škocjanske jame, czyli jaskinie Szkocjańskie. Tam też udaliśmy się my, po opuszczeniu Lublany. Ścieżka, którą zwiedza się jaskinie, wykuta jest w skale, lub prowadzi metalowymi kładkami zawieszonymi przy ścianach skalnych, ponad pędzącą w dole rzeką Reka, a nawet mostem znajdującym się ok. 50 m ponad rzeką. Jaskinie robią ogromne wrażenie. Z uwagi na żyjące w nich stworzenia fotografowanie jest zakazane. Odsyłamy jednak do strony Parku Jaskini Szkocjańskich, zawierającej m.in. zdjęcia z wnętrza jam: http://www.park-skocjanske-jame.si.

Będąc w okolicy zwiedziliśmy także Predjamski Grad – ponoć najbardziej malowniczy zamek Słowenii. Już na początku XIII w., korzystając z naturalnych walorów obronnych (jaskinia), powstała w tym miejscu warownia. Przez lata trwała rozbudowa, w czasie której kolejne komory jaskini przekształcane były w zamkowe komnaty. W XVI w. zamek osiągnął formę dziś dostępną do zwiedzania.

Drugą – obok Bledu – wizytówką Słowenii jest nadmorski Piran. Bazę noclegową (Apartments Ostanek) znaleźliśmy w pobliskim Portorož. Pierwszy raz spotkaliśmy się tam z wyposażoną w napoje lodówką i pożegnalnym prezentem :). Do Piranu udaliśmy się następnego dnia, wzdłuż wybrzeża, na całodniową wycieczkę pieszą.

Zapis z wycieczki do Piranu:

Słowenia ma niespełna 50 km dostęp do morza. W poszukiwaniu plaż gwarantujących większą prywatność i swobodę, przekroczyliśmy granicę Unii Europejskiej i znaleźliśmy się w Chorwacji. Rozpoczęliśmy żmudne poszukiwania noclegu, który miałby dostęp do plaży, przemieszczając się wciąż na południe. Po całym dniu bezskutecznych starań wróciliśmy w okolice miejscowości Umag (czyli 20 km od Piranu) do Apartments Villa Stapo (bez dostępu do plaży). Rozpoczęliśmy realizację planu: “leżymy i łapiemy opaleniznę”. Niestety było to możliwe tylko pierwszego dnia, drugiego już tylko leżeliśmy (przez ubranie – nawet na plaży – trudno jest się opalić). Trzeciego dnia nie wytrzymaliśmy tego leżenia i ruszyliśmy na spacer 🙂

Oczywiście nie może zabraknąć galerii poświęconej przedstawicielom słoweńskiej i chorwackiej fauny 🙂

Urlop na Słowenii spełnił nasze oczekiwania.  To piękny kraj, w którym każdy znajdzie coś dla siebie (chyba, że szuka wielkich skupisk ludzkich). Słoweńcy z północy są pozytywnie zakręceni na punkcie Gór. Mieszkańcy południa bardziej przypominają Włochów. Wszyscy wiedzą, w jaki pięknym kraju żyją i potrafią zachęcać do jego zwiedzania. Końcówka września i początek października pozwala uniknąć tłumu turystów.

This entry was posted in Europa, Góry, Korona, Korona Europy, podróże and tagged , , , , , , , , , . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *