Kamperem na Bałkany 2017 r. – część I: Budapeszt i Kékes

Budapeszt i Kekes
Sarajewo
Maglic
Dubrownik
Počitelj i Medziugorie
Mostar
Dinara
Jeziora Plitwickie
Zagrzeb
Balaton

“Wakacje” w 2017 r. przesunęliśmy sobie na końcówkę października i początek listopada. Całe nasze planowanie w 2017 r. było na ostatnią chwilę, więc i w przypadku tego, 16-dniowego wyjazdu, nie było inaczej. Kiedy na początku października znaliśmy już +/- termin “wakacji” zaczęliśmy poszukiwania. Kasia bardzo chciała odwiedzić Teneryfę. Ale jesienią 2017 r. wystąpiły problemy w linii lotniczej Ryanair, kiedy to odwoływano liczne loty obsługiwane przez tego przewoźnika. Ceny przelotów, czy nawet wycieczek na Teneryfę, wcale nie były kuszące, a na to liczyliśmy o tej porze roku. Zbiesiliśmy się nieco na samoloty i postanowiliśmy pojechać gdzieś autem. Główkowaliśmy, odświeżaliśmy stare pomysły, szukaliśmy kompromisu dla odmiennych naszych zapatrywań, analizowaliśmy koszty, aż wymyśliliśmy, że pojedziemy na Bałkany … kamperem. Rozpoczęliśmy szukanie kampera na wynajem. Jechaliśmy we dwoje, więc nie potrzebowaliśmy wielkiego auta, ale takiego, które zapewni nam komfort i którego cena za wynajem pozwoli zmieścić się w budżecie, który na ten wyjazd założyliśmy. Nie chcieliśmy także wynajmować kampera gdzieś daleko od domu, co zwiększyłoby koszty i skróciło czas przeznaczony na wypoczynek. I tak oto trafiliśmy na Kamper Mercedes Integra z Dzierżoniowa. Przy negocjowaniu ceny właściciel kampera wziął pod uwagę, że jest po sezonie. Tym sposobem udało nam się wynająć auto, którego cena tylko nieznacznie wykroczyła poza założoną kwotę.

Pierwszy raz jechaliśmy gdzieś kamperem. Mieliśmy jednak już za sobą pobyt w tego typu przybytku, tyle że “stacjonarnym”. Z rozrzewnieniem wspomnieliśmy nasze pierwsze wspólne wakacje sprzed 17 lat!  Wiedzieliśmy, że pewne sprawy musimy zaplanować przed wyjazdem – np. noclegi. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że po sezonie część kempingów może być już nieczynna, a chcieliśmy za wszelką cenę uniknąć nerwówki związanej z gorączkowym poszukiwaniem kempingu tuż przed nocą. Tą sprawą zajął się oczywiście Tomek. Wyszukał i sprawdził wszystkie kempingi, z których mieliśmy korzystać. Znalazł i przeanalizował miejsca, w których moglibyśmy zatrzymać się na noc “na dziko”. Spisał się, jak zwykle, pierwsza klasa 🙂 Po ustaleniu atrakcji, które chcielibyśmy odwiedzić w czasie wyjazdu Tomek zaplanował także trasę przejazdu. Oczywiste było, że nie dojedziemy kamperem na Bałkany “na raz”, więc postanowiliśmy zahaczyć o Węgry. Jasne dla nas było także i to, że w 16 dni nie damy rady zwiedzić wszystkich krajów na Półwyspie Bałkańskim, więc wybraliśmy dwa z nich, tj. Bośnię i Hercegowinę oraz Chorwację. Wybór podyktowany był głównie wysokością i dostępnością najwyższych szczytów tych państw pod koniec października. Nie dziwi Was chyba to, że podczas wyjazdu chcieliśmy dodać nowe szczyty do zdobywanej Korony Europy 🙂

Nasz plan przedstawiał się następująco:

  • najpierw Węgry, a konkretnie Budapeszt oraz najwyższy szczyt Węgier, czyli Kékes,
  • potem Bośnia i Hercegowina, tj. Sarajewo i najwyższy szczyt kraju – Maglić,
  • następnie Chorwacja – Dubrovnik,
  • potem powrót do Bośni i Hercegowiny i zwiedzenie Mostaru, Medziugorie oraz miejscowości Blagaj i Počitelj,
  • następnie znów Chorwacja – najwyższy szczyt Dinara, Park Narodowy Jezior Plitvickich oraz Zagrzeb,
  • a w drodze powrotnej – węgierski Balaton.

Plan udało nam się zrealizować niemal w 100 %.

Aby gdziekolwiek wyruszyć musieliśmy najpierw przejąć kampera. Tym razem, nauczeni poprzednią wyprawą rowerami do Świnoujścia, postanowiliśmy że lepiej zabrać za dużo rzeczy, niż za mało. Mieliśmy w związku z tym całkiem sporo bagaży, które jakoś wcisnęliśmy do osobówki 🙂 W Dzierżoniowie właściciel wprowadził nas w tajniki kampera, przenieśliśmy do niego nasze rzeczy (wszystkie zmieściły się do jednego schowka!) i wyruszyliśmy w drogę.

Trzeba przyznać, że “przejście” z osobówki do kampera nie jest zbyt łatwe. Auto jest znacznie szersze (2,35 m) i znacznie dłuższe (ponad 7 m). Pierwszych kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy w maksymalnym skupieniu, prawie się do siebie nie odzywając. Warto dodać, że całą drogę prowadził Tomek. Kasia nie odważyła się siąść za kierownicę, a Tomek nie odważył się jej proponować 🙂

Pierwszego dnia nie wyjechaliśmy zbyt wcześnie (zarówno z domu, jak i z Dzierżoniowa), więc na planowany nocleg dojechaliśmy późnym wieczorem, ok. 21. Pierwszą noc spędziliśmy “na dziko”, na granicy słowacko-węgierskiej, na przedmieściach Bratysławy. Miejscówka znajdowała się nad Dunajem, nieopodal Muzeum Sztuki Danubiana Meulensteen, na wyspie połączonej groblą z brzegiem. Niestety o tym, że to miejsce niezwyczajne nie byliśmy w stanie się przekonać, gdyż przyjechaliśmy po zmroku. Rano mgła, która nie pozwalała nam na podziwianie widoków, podniosła się tylko na kilka minut. Wtedy zrobiliśmy te zdjęcia 🙂

Pierwsza noc w kamperze nie była za dobra. Kamper ma dwa łóżka – jedno podwójne (opuszczane znad fotela kierowcy i pasażera), a drugie, “stałe”, na tyłach pojazdu (zwężające się w “stopach”). Wybraliśmy pierwsze z nich – szersze. Kasi było zimno i nie mogła spać. Po podkręceniu ogrzewania było za gorąco 🙂 Na szczęście Tomkowi nie spało się najgorzej. Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę.

Drugiego dnia jechało się nam znacznie lepiej. Około południa dojechaliśmy do kempingu nieopodal centrum Budapesztu – Haller Camping Budapest. Jak na pierwszy raz, całkiem szybko się “rozbiliśmy”, tj. zaparkowali i podłączyli do prądu. Za dwa noclegi zapłaciliśmy 14.400 HUF, tj. ok. 210 PLN.

W odległości 750 m od kempingu, na Nagyvárad tér, znajduje się stacja niebieskiej linii metra, którą dojechać można do centrum. Po krótkim zapoznaniu się z kempingiem ruszyliśmy na zwiedzanie; niebieską linią metra dojechaliśmy do Placu Ferenca Deáka (Deák Ferenc tér).

Najpierw spacerowaliśmy po centrum, ale niestety pogoda była niełaskawa, więc szybko zmarzliśmy. I wówczas postanowiliśmy zwiedzić Budapeszt przy pomocy autobusu. Wybraliśmy oficjalny Hop On Hop Off. To autobus kursujący po centrum Budapesztu określonymi trasami, do którego można wsiąść (hop on) i wysiąść (hop off) na dowolnym przystanku. Oficjalny autobus ma na przodzie narysowaną głowę i szyję żyrafy. Po mieście jeżdżą też inne, niż “oryginalny” Hop On Hop Off autobusy – te nie mają żyrafy. Nie wiemy, jaka jest różnica w ofercie przewoźników. Wiemy jednak, że w oficjalnym Hop Busie (jak go nazywaliśmy) bilety można kupić na 24, 48 lub 72 godziny. Są zniżki dla dzieci i studentów (500 HUF na bilecie, czyli niewielkie; ale dzieci do lat 6 nie płacą wcale). My kupiliśmy bilety na 48 godzin i zapłaciliśmy za nie 16.000 HUF (za dwie osoby, czyli jeden bilet kosztował ok. 115 PLN). Aktualne ceny warto sprawdzić na stronie Hop Busa. Cena obejmowała możliwość skorzystania z każdej z pięciu tras: dwóch dziennych (żółtej i czerwonej), nocnej (czarnej), nocnego rejsu statkiem po Dunaju (trasa niebieska) oraz spaceru z przewodnikiem (trasa brązowa). Obecnie dostępne są jeszcze dwie trasy dzienne, więc interes się raczej rozwija 🙂 Bilety kupiliśmy w autobusie (nie u kierowcy, ale u osoby z obsługi). Można je ponoć nabyć także przez internet i na recepcjach w hotelach. W cenie biletu każde z nas otrzymało: mapę miasta z zaznaczonymi trasami, książeczkę z kuponami zniżkowymi do różnych miejsc w Budapeszcie oraz słuchawki. Z słuchawek korzystać można w autobusie, w którym – przy każdym miejscu siedzącym, jest port do ich podłączenia oraz panel do wyboru języka, w którym chcemy słuchać przewodnika. Dostępny jest język polski (i 21 innych języków). Nagrania przewodnika zsynchronizowane są z trasą autobusu; przewodnik opowiada o mieście i jego zabytkach. Wsiedliśmy do autobusu piętrowego, bez dachu, na górny pokład. Dzięki temu wszystko było doskonale widoczne. Ale było zimno. Gdy zaczęło mżyć przesiedliśmy się na dół, gdzie możliwość obserwacji zabytków jest mocno ograniczona.

Wysiedliśmy z Hop Busa pod Zamkiem Królewskim. Ogrzaliśmy się w kawiarni, czekając aż przestanie mżyć. I rzeczywiście, gdy wychodziliśmy już nie mżyło, lecz padało :(. W deszczu zwiedziliśmy okolice zamku. Mostem Łańcuchowym wróciliśmy do Pesztu, gdzie zjedliśmy najgorszy z posiłków w czasie całego wypadu. Ostrzegamy zatem przed jedzeniem na placu …. . Cały czas padało, więc postanowiliśmy się schować przed deszczem w metrze. Ale nie byle jakim, lecz najstarszym na kontynencie europejskim (metro londyńskie jest odrobinę starsze od budapesztańskiego). Przejechaliśmy linię M1 w obie strony i wróciliśmy na kemping.

Następnego dnia w planach mieliśmy zdobycie najwyższego szczytu Węgier – Kékes, liczącego 1014 m n.p.m. Na górę tę można bez problemu wjechać samochodem. Kékes jest jedną z większych atrakcji turystycznych Węgier. Jej nazwa w języku węgierskim znaczy “niebieskawy” i pochodzi ponoć od tego, że góra ta, z oddali, zazwyczaj widziana jest w takim właśnie kolorze.

Kékes leży ok. 100 km na zachód od Budapesztu. Tomek zarządził, że wyjedziemy na Kékes rano, a po południu wrócimy by kontynuować zwiedzanie stolicy. Tak też uczyniliśmy. Jakoś udało nam się przebić przez poranne korki w mieście. Problemem jednak okazała się pogoda, od rana bowiem padało. Niezrażeni wyruszyliśmy w drogę zakładając, że zapewne się wypogodzi. Założenie okazało się błędne, a na dodatek na Kékes padało mocniej. Zrezygnowaliśmy z podejścia na szczyt i skorzystaliśmy z możliwości wjazdu niemal na samą górę. Zwiedziliśmy szczyt, na którym spotkaliśmy całkiem sporo, jak na taką pogodę, turystów (nikt z nich nie przyszedł jednak na piechotę). Zjeżdżając z góry zgubiliśmy kołpak:(. Nieopodal szczytu, w miejscowości Mátraházi, w przydrożnych budkach kupiliśmy lunch, który zjedliśmy w kamperze, zamiast moknąć na zewnątrz. Chwilę jeszcze poszukaliśmy kołpaka (nieskutecznie), po czym ruszyliśmy w kierunku Budapesztu.

Gdy przyjechaliśmy – w stolicy o dziwo nie padało. Zgodnie z planem ruszyliśmy do centrum. Tym razem chcieliśmy złapać Hop Busa na innej trasie, którą jeszcze nie jechaliśmy. Po dojściu na przystanek doczytaliśmy w ulotce, że ostatni autobus z tego przystanku odjechał 10 minut wcześniej… Korzystając z braku opadów postanowiliśmy kontynuować spacer do centrum 🙂 Nad rzeką byliśmy tuż przed zachodem słońca. Stwierdziliśmy, że Budapeszt nocą zwiedzimy przy pomocy nocnej trasy Hop Busa. Ale po namyśle zmieniliśmy środek transportu z autobusu na łódkę (przystanki początkowe nocnej trasy autobusu i przystań statku znajdują się obok siebie).

Po zejściu ze statku ruszyliśmy na kolację. Tym razem skorzystaliśmy z podpowiedzi serwisu TripAdvisor i ruszyliśmy do ÉS Bisztró na ulicy Deák Ferenc. To był strzał w dziesiątkę! Choć nazwa nasuwała nam skojarzenia z bistro – to była to restauracja i to w bardzo “dobrej” dzielnicy. Smakowite dania, miła i szybka obsługa, ceny znośne (niewiele wyższe niż w przypadku poprzedniej, niesmacznej kolacji), piękny wystrój. Właściwie to mieliśmy wrażenie, że nieco odstajemy od innych gości (zwłaszcza, jak ściągaliśmy z siebie kilka pierwszych warstw ubrań 🙂 ).

Czas, który spędziliśmy w Budapeszcie z pewnością był zbyt krótki. Udało nam się jednak zorientować, do czego w mieście wrócić, gdy następnym razem będziemy jechać kamperem na Bałkany 🙂

This entry was posted in Europa, Góry, Korona Europy, podróże and tagged , , . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *